Miejsce, w którym będę mogła oddychać po swojemu, gotować po swojemu, żyć po swojemu. Nie chciałam wiele — trochę spokoju, trochę ciszy, trochę przestrzeni. Ale życie postanowiło, że zamiast własnego gniazda zamieszkam w cudzym królestwie.

Królestwie mojej teściowej.

Z początku próbowałam się dostosować. Nie chciałam robić problemów. Wiedziałam, że to jej dom, że to ja tu jestem „gościem”. Więc znosiłam uwagi, milczałam, uśmiechałam się, kiedy komentowała, że „dzisiejsze dziewczyny to nawet gotować nie potrafią”. Ale kiedyś powiedziałam jedno zdanie, które wszystko zepsuło.

Powiedziałam:

— Nie jem mięsa.

Najpierw myślałam, że nie usłyszała. Patrzyła na mnie, jakbym właśnie ogłosiła, że zamierzam oddychać pod wodą. A potem zaczęło się.

— Ale dlaczego?


— Przecież człowiek musi jeść mięso.


— Co ty dzieciom przekażesz, jak nawet schabowego nie potrafisz zrobić?

Tłumaczyłam. Że to z przekonań. Że po prostu nie chcę jeść istot, które cierpią. Że lepiej się czuję bez mięsa. Nie rozumiała. Albo nie chciała zrozumieć.

Od tamtej pory każdy dzień przy stole to mała wojna. Gotuje rosół „dla wszystkich”, ale z kurczaka.


„Przecież możesz tylko wypić wywar” — mówi z uśmiechem, który aż kłuje w oczy.


Robi bigos z kiełbasą i mówi:


— A co to za bigos bez mięsa, przecież to nie jedzenie.

Kiedy próbuję gotować coś po swojemu, przewraca oczami.


— Takie papki to nie obiad, to kara.


A mój mąż… milczy. Jakby między nami siedziały dwie obce kobiety, a on bał się opowiedzieć po którejś stronie.

Nie chodzi już nawet o jedzenie. Chodzi o to, że ona nie szanuje mnie. Nie słucha. Nie wierzy, że mam prawo być sobą — nawet jeśli to tylko kwestia talerza.

Dla niej wszystko musi być tak, jak było zawsze. Jak gotowała jej matka, jak jadł jej ojciec. A ja jestem tą, co przyszła i próbuje zmienić świat.

Czasem myślę, że robi to specjalnie. Jakby każda łyżka rosołu była przypomnieniem, że to ona tu rządzi. Że to ja mam się dostosować. Że w jej domu nie ma miejsca na moje zasady.

Wczoraj, gdy postawiła na stół kotlety i z triumfem oznajmiła:


— Dzisiaj nie gotowałam nic dla wegetarian, bo i tak nikt normalny tego nie je,
po prostu wyszłam.


Wzięłam kurtkę, wyszłam z kuchni i długo stałam na klatce, aż przestały mi drżeć ręce.

Nie płakałam. Nie miałam już siły. Bo jak się tłumaczyć z tego, że po prostu chce się być sobą?

Wieczorem wróciłam, a ona siedziała w salonie i powiedziała:


— Zrobiłam ci naleśniki z serem, ale smażyłam na smalcu.

I znów się uśmiechnęła. Tym swoim uśmiechem, który mówi więcej niż tysiąc słów.

Nie wiem, jak długo jeszcze tak wytrzymam. Własne sumienie mówi mi, żebym nie uciekała — że to tylko mięso. Ale w środku wiem, że to coś więcej. To walka o szacunek, o prawo do własnych wyborów, o to, żeby ktoś wreszcie potraktował mnie jak dorosłego człowieka.

Bo można się kłócić o rosół, ale w rzeczywistości kłócimy się o godność.

To też może cię zainteresować: Dzięki tym dwóm odżywkom mój grudnik kwitnie jak szalony. Wystarczy to, co masz w kuchni

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Nowe ustalenia w sprawie Mirelli ze Świętochłowic. Po 27 latach więzienia znów wróciła do domu rodziców