Nie dużo, nie mało. Czasem coś boli, wzrok już nie ten, pamięć też bywa kapryśna, ale wciąż chodzę, gotuję, myślę. Jeszcze nie umieram. A mimo to mam wrażenie, że dla mojego syna już dawno powinnam leżeć w trumnie.

Kiedyś byliśmy blisko. Po śmierci męża został tylko on — moje dziecko, mój sens, moje wszystko. Wychowałam go sama. Zostawałam po nocach, szyłam, sprzątałam, brałam nadgodziny, by miał lepiej niż ja. Chciałam, żeby miał łatwe życie, bez biedy, bez strachu.
Myślałam, że miłość matki wystarczy, by wychować człowieka. Myliłam się.

Od kilku miesięcy coraz częściej słyszę w jego głosie niecierpliwość.


„Mamo, musisz wreszcie pomyśleć o przyszłości.”


„Mamo, po co ci taki duży dom?”


„Mamo, przecież i tak niedługo nie będziesz już w stanie go utrzymać.”


A potem — półsłówka, spojrzenia, rozmowy na ucho z jego żoną. Nie jestem głupia. Wiem, o czym mówią.

O moim majątku. O moim domu. O tym, co po mnie zostanie. Jakby już zapomnieli, że ja jeszcze tu jestem.

Niedawno, gdy przyszli w odwiedziny, rozłożyli papiery na stole. Powiedzieli, że chcą mi „pomóc uporządkować sprawy”. Wzięli długopis, pokazali, gdzie podpisać. Podobno „to tylko formalność”. Patrzyłam na nich i miałam ochotę krzyknąć:

— Czy wy naprawdę nie widzicie, że jeszcze oddycham?!

Ale nie krzyknęłam. Zawsze byłam tą spokojną, uległą, wierzącą, że rodzina to świętość. Więc siedziałam cicho, a serce biło jak oszalałe. Czułam się, jakby kopali mi grób, a ja sama podawała im łopatę.

Od tamtej wizyty nie mogę spać. W nocy chodzę po domu, dotykam ścian, które budowałam z mężem cegła po cegle. Każdy kąt ma wspomnienie, każdy mebel – kawałek mojego życia. A oni już rozdzielają, co komu przypadnie. Jakby moje istnienie było tylko przeszkodą w planach spadkowych.

Mój syn coraz rzadziej pyta, jak się czuję. Za to coraz częściej — co planuję zrobić z domem.
Czasem mówi żartem:

— Mamo, przynajmniej wiesz, że nie umrzesz zapomniana.

A mnie ten „żart” boli jak nóż w serce.

Nie jestem święta. Zdarzało mi się popełniać błędy. Byłam surowa, może zbyt wymagająca.
Ale wszystko robiłam z miłości. Nie dla siebie, dla niego. A teraz ta miłość wraca do mnie jak echo — puste, zimne, obce.

Wczoraj przyniósł mi katalog z domów opieki.


„Tam będziesz miała lepszą opiekę, mamo” — powiedział.


Nie spojrzał mi w oczy. Zrozumiałam wtedy, że w jego świecie ja już się skończyłam. Że nie jestem już matką, tylko problemem, który trzeba „rozwiązać”.

Nie wiem, ile jeszcze mam czasu. Ale wiem jedno — dopóki żyję, nie dam się pochować za życia. Nie oddam im domu, serca, godności. Bo choć moje ciało jest stare, dusza wciąż pamięta, co znaczy być człowiekiem.

A kiedy przyjdzie mój czas, nie chcę, żeby mnie chowali z poczucia obowiązku. Nie chcę, by przyszli z żalem, że muszą. Niech nie przychodzą wcale.

Bo syn, który już dziś szykuje trumnę dla matki, nie zasługuje, by nieść jej trumnę, gdy przyjdzie prawdziwy koniec.

To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Teściowie dali nam dach nad głową, ale odebrali spokój": Teraz wymagają, by całe życie kręciło się tylko wokół nich

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Jestem w ciąży, ale nie wiem, kto jest ojcem mojego dziecka": Wkrótce badania pokażą, który z nich poniesie odpowiedzialność