Wtedy wydawało mi się, że to cud – pomoc, wsparcie, bezpieczny start dla młodego małżeństwa. Mieszkanie w mieście kosztowało fortunę, my dopiero co wzięliśmy ślub, nie mieliśmy nic – tylko marzenia i siebie. „Będzie wam łatwiej” – mówiła teściowa z uśmiechem. Nie wiedziałam jeszcze, że za tę „łatwość” zapłacę całym swoim spokojem.
Na początku było dobrze. Wspólne obiady, wspólne rozmowy, wspólne „rodzinne ciepło”. Pomagaliśmy, sprzątaliśmy, gotowałam razem z teściową, a mąż mówił, że jest dumny, że tak dobrze się dogadujemy. Ale to był tylko początek. Bo potem zaczęło się to, czego nikt nam nie zapowiedział.
Najpierw – drobiazgi.
„Dlaczego tak głośno śmiejesz się wieczorem?”
„Czy naprawdę musicie mieć zamknięte drzwi do pokoju?”
„Nie kładźcie prania w tym miejscu, bo to nieładnie wygląda.”
Później przyszły poważniejsze rzeczy.
„Kiedy zrobicie dziecko, bo my już chcemy wnuki.”
„Nie gotuj tak często makaronu, mój syn lubi mięso.”
„Po co idziecie do kina, skoro możecie obejrzeć film z nami?”
Mąż z początku śmiał się z tego, mówił:
– Oni po prostu chcą dobrze.
Ale z czasem zaczął milczeć, gdy widział łzy w moich oczach. Bo ile można znosić wtrącanie się w każdy szczegół życia?
Nie miałam już swojego kąta. Nie mogłam wstać później, nie mogłam zrobić prania, nie mogłam włączyć muzyki bez komentarza. Czułam się jak lokatorka bez prawa głosu. Zaczęłam nawet chodzić do pracy wcześniej, żeby tylko uciec z domu.
Najgorsze przyszło, gdy urodził się nasz syn. Wtedy zobaczyłam prawdziwe oblicze „rodzinnej pomocy”. Teściowa przejęła dziecko, jakby to ona była matką.
Ustawiała mnie:
– Nie noś go tak.
– Nie karm teraz.
– Nie ubieraj w to, przecież zimno!
A teść mówił:
– Twój mąż pracuje, ty siedź z dzieckiem i rób, co trzeba.
Z każdym dniem czułam się coraz bardziej obca w domu, w którym miałam „żyć na nowo”. Zamiast spokoju – kontrola. Zamiast wsparcia – presja. Zamiast miłości – obowiązek wdzięczności.
Kiedy powiedziałam mężowi, że chcę się wyprowadzić, spojrzał na mnie tak, jakby nie rozumiał.
– Ale oni nam pomogli. Nie możemy im się tak odwdzięczyć.
A ja odpowiedziałam:
– Ale oni nie dali nam życia, tylko klatkę.
Od tamtej pory śpimy w tym samym łóżku, ale coraz rzadziej ze sobą rozmawiamy. Bo jego lojalność wobec rodziców rośnie w tym samym tempie, w jakim we mnie umiera miłość. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. Każdego ranka budzę się z myślą, że dziś się spakuję. A każdego wieczoru powtarzam sobie, że dzieci muszą mieć dach nad głową.
Teściowie mówią o nas „rodzina pod jednym dachem”. A ja wiem, że to nie dom. To więzienie z uśmiechem i zapachem rosołu.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Jestem w ciąży, ale nie wiem, kto jest ojcem mojego dziecka": Wkrótce badania pokażą, który z nich poniesie odpowiedzialność
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Mąż przepuszcza pieniądze na gry, a ja nie mam za co ubrać dzieci": Coraz częściej pytam siebie, jak długo jeszcze to wytrzymam