Nie było jednej chwili, jednego dnia, kiedy wszystko się zepsuło. To się działo powoli — cicho, po kawałku, jakby ktoś przez lata wycinał ze mnie wiarę, że jeszcze może być lepiej.

Kiedyś był inny. Śmialiśmy się, snuliśmy plany, marzyliśmy o małym domu i dzieciach. Mówił, że wszystko dla nas zrobi, że zawsze będziemy najważniejsi. A ja mu wierzyłam. Bo wtedy naprawdę tak wyglądała miłość — prosta, pełna nadziei, szczera.

Dziś siedzi całymi dniami przed komputerem. Słuchawki na uszach, oczy wpatrzone w ekran, a palce stukają w klawiaturę jak automat. Nie słyszy, kiedy wołam. Nie reaguje, kiedy dzieci płaczą. Nie pamięta, że w lodówce pustka, że w szafie nie ma zimowych butów, że rachunki leżą nieopłacone.

Wszystkie pieniądze idą na gry. Nowe sprzęty, płatne dodatki, jakieś „eventy”, o których nawet nie chcę wiedzieć. Mówi, że to jego „sposób na stres”. A ja się zastanawiam, czy ja — kobieta, która codziennie liczy złotówki na chleb — nie powinnam mieć swojego sposobu.

Kiedyś próbowałam z nim rozmawiać. Płakałam, tłumaczyłam, że dzieci rosną, że potrzebują ubrań, jedzenia, bezpieczeństwa. Że ja też już nie mam siły. Spojrzał na mnie i powiedział tylko:


— Nie dramatyzuj, wszystko jest pod kontrolą.

Pod kontrolą? W szafce mam słoik z drobniakami, które zbieram z dna torebki, żeby starczyło na mleko. Chleb kupuję z przeceny. W zeszłym tygodniu sprzedałam swoją kurtkę, żeby zapłacić rachunek za prąd. A on? On właśnie zamówił nową konsolę.

Czasem czuję wstyd, kiedy widzę, jak dzieci patrzą na mnie, gdy mówię, że „na razie nie możemy”. Widzę w ich oczach zrozumienie — takie, którego nie powinno być u dzieci. I widzę w nich też coś, czego boję się najbardziej — obojętność. Bo one już wiedzą, że tata nie pomoże. Że mama zawsze sobie poradzi, choćby miała nie spać po nocach.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz kupiłam coś dla siebie. Nie chodzi o ubrania czy kosmetyki — o cokolwiek, co sprawiłoby mi choć odrobinę radości. Wszystko idzie „na dom”. A dom to ja i dzieci. On żyje w swoim świecie, w którym można zawsze „zresetować grę” i zacząć od nowa. Tylko że życia nie da się zresetować.

Czasem myślę, żeby odejść. Zabrać dzieci i po prostu wyjść. Ale dokąd? Nie mam dokąd pójść, nie mam za co wynająć mieszkania, nie mam już nawet siły. Zresztą, co by powiedzieli ludzie? Że zostawiłam męża, bo grał? Nikt nie zrozumie, że tu nie chodzi o gry. Tu chodzi o to, że on gra już tylko sobą — i nami.

Wczoraj znów się kłóciliśmy. Powiedziałam, że nie ma już na co grać, skoro nie ma na życie. Wstał, spojrzał na mnie i powiedział:

— Ty nigdy mnie nie rozumiałaś.

I wrócił do komputera.

A ja usiadłam w kuchni, włączyłam czajnik i płakałam w ciszy, żeby dzieci nie słyszały. Bo one już i tak słyszą za dużo.

Nie wiem, jak długo jeszcze dam radę. Nie wiem, co gorsze — jego obojętność czy moje przyzwyczajenie do bólu. Ale wiem jedno: miłość, która miała być na całe życie, skończyła się tam, gdzie zaczęła jego gra.

To też może cię zainteresować:

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: