Nie było żadnego konkretnego dnia, żadnej kłótni, żadnego przełomu. Po prostu pewnego ranka spojrzałem na moją żonę i poczułem… pustkę. Nie złość, nie obrzydzenie, tylko taką zwykłą, cichą obojętność. Jakbyśmy byli współlokatorami, którzy od dawna nie mają sobie nic do powiedzenia.
Byliśmy razem prawie piętnaście lat. Dobre małżeństwo — tak mówili znajomi. Stabilne, spokojne, bez dramatów. I chyba właśnie ten brak dramatów mnie zabił. Bo wszystko stało się przewidywalne. Jej uśmiech, nasze rozmowy, nawet kłótnie — wszystkie miały ten sam rytm.
Zacząłem coraz częściej wracać myślami do przeszłości. Do tamtych dni, gdy czułem ekscytację, gdy życie było pełne adrenaliny. I wtedy przypomniałem sobie o niej. O tej, którą kiedyś kochałem po cichu, zbyt młodo, zbyt naiwnie. O kobiecie, która odeszła, bo nie chciałem wtedy rezygnować z niczego dla niej.
Znalazłem ją przez przypadek — media społecznościowe, kilka kliknięć i była. Uśmiechnięta, dojrzalsza, ale wciąż z tym samym spojrzeniem, które kiedyś paliło mi krew. Napisałem. Z początku niewinnie — „Cześć, dawno się nie widzieliśmy.” Nie miałem złych intencji. Przynajmniej tak sobie wmawiałem.
Rozmawialiśmy coraz częściej. Na początku o pracy, dzieciach, życiu. Potem o przeszłości, wspomnieniach, o tym, co by było, gdybyśmy wtedy inaczej wybrali. Wszystko wróciło. Uczucie, pożądanie, ciekawość. Czułem się znów młody, żywy, potrzebny. Jakbym po latach szarości nagle znów oddychał.
Spotkaliśmy się. Tylko raz — tak miało być. Jedno popołudnie, jedna kawa, jedno „co u ciebie?”. Ale kiedy spojrzała mi w oczy, wszystko we mnie pękło. Nie pamiętam, kto pierwszy się zbliżył. Pamiętam tylko dotyk — znajomy, a jednak nowy. I ten moment, w którym wiedziałem, że właśnie przekraczam granicę, z której nie da się wrócić.
Po wszystkim długo siedziałem w samochodzie. Nie potrafiłem ruszyć. Wiedziałem, że zrobiłem coś, czego nie da się naprawić, ale jeszcze nie rozumiałem, jak bardzo. Bo wydawało mi się, że to nic — jeden moment słabości, nic więcej. Że wrócę do domu, do codzienności, i wszystko będzie jak dawniej.
Nie było.
Żona spojrzała na mnie i od razu wiedziała. Nie pytała, z kim. Nie krzyczała. Nie płakała.
Po prostu powiedziała:
— Wiedziałam, że kiedyś to zrobisz. Tylko nie sądziłam, że aż tak mnie to zaboli.
Spakowała kilka rzeczy i pojechała do swojej siostry. Nie prosiłem, żeby została. Bo co miałem powiedzieć? Że mi przykro? Że to był „tylko błąd”? To słowo nic nie znaczy, kiedy łamiesz komuś serce.
Od tamtej pory minęło pół roku. Kochanka znów zniknęła — tym razem naprawdę. Powiedziała, że nie chce burzyć mojego życia, chociaż to już dawno się zawaliło. A ja zostałem sam — z ciszą, z żalem i z lustrem, w którym nie potrafię na siebie patrzeć.
Czasem patrzę na zdjęcia żony i dzieci. Myślę o tym, jak bardzo chciałem poczuć coś nowego, a dostałem pustkę. Jak szukałem emocji, a znalazłem samotność.
Nie wiem, czy kiedykolwiek mi wybaczy. Pewnie nie. I nie wiem, czy na to zasługuję. Bo jeden błąd potrafi zniszczyć całe życie. A ja popełniłem ten największy — pomyliłem nudę z nieszczęściem.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Kiedy mąż powiedział, że zostanie ojcem z inną, świat mi się zawalił": Uratowały mnie ramiona sąsiada
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Nowe przepisy w dziedziczeniu mieszkań. Część osób straci prawo do lokali po rodzicach