— Wiesz, cieszę się, że to właśnie ciebie wybrał mój syn — mówiła mi przy każdej okazji. — Zawsze chciałam mieć synową, z którą mogę się zaprzyjaźnić.
I uwierzyłam jej.
Była przy mnie w trudnych momentach, doradzała, dzwoniła codziennie, zapraszała na kawę. Mówiła, że zawsze mogę na nią liczyć.
A potem urodziłam dziecko.
I nagle odkryłam, że jej uśmiech był tylko maską.
— Jesteś pewna, że dobrze trzymasz to dziecko? — zapytała pierwszego dnia, kiedy wróciliśmy ze szpitala.
— Tak, oczywiście…
— Bo wiesz, ja to robiłam tysiąc razy. Jeśli chcesz, pokażę ci, jak to robić dobrze.
Wzięła mi córkę z rąk. Jakby to było naturalne. Jakby to ona była matką.
Każdego dnia było gorzej.
— Nie powinnaś jej tak ubierać, będzie jej zimno.
— Nie karmisz jej dobrze, ona na pewno jest głodna.
— Ojej, jak ona płacze! Może daj mi ją, ja ją uspokoję.
Nie było dnia, żeby mnie nie poprawiała. Żebym nie czuła się, jakbym była najgorszą matką na świecie.
— Ty się dopiero uczysz — mówiła, patrząc na mnie pobłażliwie. — Ja już to wszystko wiem.
Mój mąż nie widział problemu.
— Przecież chce pomóc — mówił. — Nie przesadzaj.
Nie przesadzaj.
Więc milczałam.
A ona zaczęła się zachowywać, jakby dziecko należało do niej.
— Babcia jest tutaj! — wołała, wchodząc do nas bez zapowiedzi. — No chodź do mnie, moje słoneczko.
„Moje” słoneczko.
Zabrała mi chwile, które powinny należeć do mnie. Każde moje „nie” kwitowała pobłażliwym uśmiechem i robiła swoje.
A ja?
Każdego dnia czułam, że tracę kontrolę nad własnym życiem.
Że moje dziecko nie należy już do mnie.
Że jeśli nic nie zrobię, zostanę tylko widzem we własnej rodzinie.
To też może cię zainteresować:
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: